środa, 24 października 2012

śniadanie z przypadku

Od dłuższego czasu zamawiam sobie zakupy spożywcze przez internet. Co prawda nie wszystkie, bo wiadomo że czasem to warto zobaczyć produkt na żywo, pomacać go i powąchać. Jednakże sama idea żeby nie tachać tych tobołów, butelek z wodą i kartonów z mlekiem i sokami w rękach jest genialna!
W sklepie w którym się zaopatruję jest tak, że jeśli jakiegoś produktu akurat nie ma to dowożą inny, podobny i mogę go przyjąć albo nie. Tak się stało ostatnim razem. Zamówiłam biały serek z myślą o leniwych a tu mnie dostawca poinformował, że tego co zamawiałam to nie było ale przywiózł mi inny. Pomyślałam sobie, że w sumie ser to ser i nie ma większego znaczenia jakiej firmy przywiózł. Podczas pakowania zakupów do lodówki spostrzegłam, że to nie tylko była kwestia marki, ale przede wszystkim rodzaju sera! Otóż miły pan przywiózł mi serek... ricotta :) Wizja leniwych legła mi przed oczami w gruzach, bo jakoś nie wyobrażam sobie dodawać do nich tak kremowego serka - wolę taki zwykły twaróg. Z początku wpakowałam nieszczęśnika do lodówki, po czym zaczęłam się zastanawiam co ja biedna z nim zrobię. Sam w sobie w smaku jakoś nie specjalnie mi smakuje, a wizja sernika też mnie nie porywała. W końcu w czeluściach poczciwego internetu znalazłam przepis na placuszki z ricottą. W zasadzie to można powiedzieć, że to takie pancakes'y. Robiłam je już kiedyś, ale efekt nie był zachwycający. Tym razem rozciągnęła się nade mną wizja dodania do nich serka. No i bingo! To jest to. Przyznam się szczerze, że od teraz będę kupować serek ricotta tylko po to, żeby zrobić te placuszki!
Korzystałam z przepisu ze strony mamabartka.blogspot.com, z tym że zamiast oleju z orzeszków ziemnych użyłam zwykłego rzepakowego a zamiast połowy limonki dałam ćwiartkę cytryny.
Placuszki podałam z tegoroczną konfiturą truskawkową... pyyycha! :)







środa, 17 października 2012

w oczekiwaniu na...

Nie wiem czy u was też tak się zdarza, ale u mnie jakoś jest to nagminne. Chodzi mi o czekanie na gości... czekanie, czekanie i jeszcze raz długie czekanie. I nie chodzi mi w tym momencie o gości takich umówionych na konkretną godzinę, choć nawet i w takim przypadku rzadko kto jest punktualnie, lecz mam na myśli takich gości co mają przyjść... dziś, w bliżej nie określonym dziś. Człowiek z samego rana zaczyna wszystko przygotowywać, niby goście jak to goście mówią że nic tam takiego nie trzeba szykować, ale wiadomo jak to jest.... coś do picia, do przegryzienia itp. i się tego nazbiera :)



Z początku pojawia się myśl, że może przyjdą rano, więc z samego rańca wychodzę na zakupy, żeby nie było potem że goście nie zastaną nikogo w domu. Potem następuje wielkie, niekończące się oczekiwanie... mija 12... myślę sobie pewnie zaraz będą... mija 13, 14... teraz to już na pewno będą, bo przecież pora obiadowa a ja mam przygotowany obiad też dla nich. Przy każdej kolejnej minucie człowiek sobie wypomina, że przecież mógł zrobić to lub tamto, że mógł coś zacząć robić.. ale ciągle powraca ta myśl, że jak tylko za coś się zabiorę to zabrzmi dźwięk dzwonka do drzwi, więc ostatecznie siedzę i czekam. Córka zaczyna wariować i skakać po łóżku.




Mija 15, 16... zbliża się 17 i zaczynam mieć wątpliwości czy w ogóle mam mieć dziś gości.  Na stole od rana stoi ciasto, a córce która co jakiś czas patrzy się na nie łakomym wzrokiem powtarzam aż do znudzenia że na razie nie... że to dla gości, jak przyjdą. Po jakimś czasie sama zaczynam wpatrywać się w te kawałki sernika i zadaję sobie pytanie czy jest sens go tak trzymać.



No ale nie poddaję się! Już 17, zaczął się mecz piłkarski, w sumie nie lubię piłki nożnej ale może obejrzę, bo cóż robić innego. Żadnych prac manualnych nie zacznę wywlekać na stół, bo jak to będzie potem wyglądało przy gościach, o ile w ogóle się pojawią. A tak to będę miała alibi, że oto oglądam mecz z reprezentacją Polski :) Nudy, nudy i jeszcze raz nudy... jak dziś nie przyjdą to przynajmniej wiem, że jutro mają już być na 100%. A dziś? Kto to wie... może będą może nie... nikt nie dzwoni, nic nie mówi... a jeszcze wczoraj uprzedzali że wpadną, powiem krótko... wkurza mnie to! :)

piątek, 5 października 2012

szuszone jabłka, kompot i orzechy

Jakoś ostatnio ciągle chwyta mnie jakieś choróbsko. Najpierw przeziębienie a potem grypa żołądkowa. Mam wrażenie, że wpadam z jednej przypadłości w drugą. Czasem się zastanawiam czemu ciągle to ja jestem chora? Niby siedzę w domu, nie szlajam się nigdzie po przeciągach i wywiewach, nie piję nic zimnego z lodówki... a ciągle coś mi jest. Za to mojemu zahartowanemu mężowi nigdy nic nie dolega :) No może z tym nigdy to trochę przesadzam, bo raz na rok to i jemu się zdarza jakaś niedyspozycja, ale w ogólnym rozrachunku to coś w tym jest! Oczywiście jestem bardzo zadowolona z tego, że chociaż on jest zdrowy, ale wiecie jak to jest... czuję się po prostu pechowo ;) W sumie przyzwyczaiłam się, że na wierzchu musi być zapas chusteczek jednorazowych, a pod ręką sweter. Na szczęście teraz, jesienną porą, jakoś łatwiej przychodzi mi godzenie się z tym wszystkim, bo swetry, ciepłe herbatki i chroniczne pociąganie nosem są jakby atrybutami tego okresu w roku.



Leżąc pod kocem lub nawet siedząc przy komputerze lubię sobie coś popodgryzać - niczym wiewiórka ;) Mój małżonek chyba nawet bardziej niż ja, więc cokolwiek bym nie postawiła na stole to znika dosyć szybko. W sumie to dobrze, bo nie ma kiedy się zepsuć w przeciwieństwie do jadalnych dekoracji od których zawsze co roku musiałam go odganiać (mianowicie od włoskich orzechów w łupinie). Mam trochę takich właśnie orzechowych eksponatów, które już liczą sobie kilka lat i na próżno by doszukiwać się w ich środkach czegokolwiek. Kiedyś nawet zdarzyło się, że przyjechali do mnie goście a na stole była dekoracja w postaci całej miski orzechów. Ów goście postanowili się nimi uraczyć, ale niestety spotkała ich niespodzianka a w zasadzie brak pysznej niespodzianki po rozłupaniu skorupki :)) Cóż, jeśli nie kładę obok dziadka do orzechów, to chyba wystarczający znak że eksponaty nie są przeznaczone do spożycia... a może i nie? ;) W tym roku póki co jeszcze orzechowych zapasów nie wyciągałam i nie wiem czy to zrobię, ale jak to się mówi - się zobaczy :)





Na razie do słoików wrzuciłam orzechy bez łupinek, które mąż wyjada przy każdej okazji, Pistacje już się nie uchowały, ale ich miejsce zajęły suszone jabłka przywiezione od mojej mamy (to te same działkowe, które pokazywałam ostatnio jak zbieraliśmy). Idealnie nadają się do pochrupania! No i kompocik ostatnio robię taki na teraz, bo już nie długo zacznę otwierać słoiki z letnimi pysznościami :)



A tutaj włożyłam trochę ostrokrzewu, który już zdążył się ususzyć.



Przymocowałam też to wianka kilka szyszek, żeby nabrał bardziej jesiennego wyglądu.




Póki co to tyle, zmykam napić się herbatki z sokiem porzeczkowym :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...