Postanowiłam zrobić wianki do zawieszenia na kredensie. Takie zwykłe, zwyczajne małe wianki, w sumie nic skomplikowanego. Miałam i szyszki i wstążki, ale zabrakło mi podstawowego materiału o którym nie pomyślałam wcześniej... drutu! W pierwszej chwili w głowie mi latały myśli czym by go zastąpić, ale nawet szwędanie się po mieszkaniu w tą i w tamtą zaglądając w różne zakamarki nic nie pomogło. W końcu desperacko przystąpiłam do głębszego przeszukiwania czeluści schowków i zakamarków. Przegrzebałam wszystkie skrzynki z "przydasiami" i narzędziowe i jak zwykle to bywa w takich sytuacjach szczęście się do mnie uśmiechnęło dopiero w ostatniej. Radość nie trwała jednak długo, bo znaleziony zwitek drutu był dosyć mały i nie wiedziałam czy mi wystarczy na 3 wianki. Cóż, starczyło na 2, ale w sumie może to i dobrze, bo nie mam wrażenia przesytu.Tak czy owak po znalezieniu drutu no i uformowaniu ku mojej uciesze z nich okręgów, uświadomiłam sobie, że jak nic jestem ciołek matołek, bo czym ja niby mam umocować te szyszki! Znowu zaczęłam mieć szatańskie myśli, ale ostatecznie zdałam się na znalezioną końcówkę Poxipolu :D Szczerze powiedziawszy sama nie wierzyłam w to, że się uda je tym sposobem przymocować, ale jednak dopięłam swego, hura! Cała ta historia z klejeniem nie była by może czymś interesującym, gdyby nie fakt, że następnego dnia szukając zupełnie innej rzeczy znalazłam.... pistolet z klejem na gorąco. Kompletnie o nim zapomniałam, bo jeszcze ani razu go nie używałam. Byłaby teraz dobra okazja do próby, no ale wianki już wyschły i było za późno. Może innym razem ;) Tak czy owak, widoczną pomiędzy szyszkami część drutu obwiązałam wstążką a na spodzie dołączyłam kokardki. Wianki nie są może jakimiś arcydziełami, ale są moje, caluśkie moje!
A teraz na prośbę Marty podam, a w zasadzie zamieszczę przepis na bułeczki z poprzedniego posta [klik].
Ciasto pochodzi z książki "Siedem rodzajów ciast" i korzystałam z niego pierwszy raz, choć książkę mam już od dawna.
W środku po obu stronach okładki są przedstawione wybrane ciastka.
Ciasto jest z tego przepisu na bułeczki z nadzieniem. Początkowo chciałam zrobić nadzienie jabłkowe, ale zostały mi renklody z kompotu, więc postanowiłam je połączyć z jabłkami oraz dodać trochę cynamonu i kardamonu.
Jedyne co zmieniłam w tym przepisie, to tłustość mleka - dałam 2%, bo takie mam zawsze w domu. Już słyszałam kilkukrotnie że do ciast, placków czy naleśników lepsze jest 3,2%, ale ze mną to jest tak że rzadko mam zaplanowane z wyprzedzeniem pieczenie ciasta, ciastek itp. Zazwyczaj wszystko odbywa się pod wpływem chwili i robię z tego co mam lub trochę modyfikuję przepis co oczywiście nie zawsze wychodzi z korzyścią :)
Chciałam wam jeszcze na koniec pokazać jedną rzecz z tej książki, różne drożdżowe zaplatańce:
czwartek, 29 listopada 2012
poniedziałek, 19 listopada 2012
Tilda
Wczoraj sprawiłam sobie samej nieoczekiwany aczkolwiek bardzo miły prezent. Zresztą co ja tam piszę "miły"... był po prostu ekstra :) Mowa o książce ze świątecznymi dekoracjami w stylu Tilda :)) Jakież było moje szczęście, gdy zobaczyłam tą książkę w sklepie. Normalnie cieszyłam się od ucha do ucha i nie chciałam jej wypuścić z rąk. Jak tylko przyjechaliśmy do domu, to oczywiście przewertowałam ja w tą i we w tą z każdej strony po kilka razy. Jedyną negatywną rzeczą jaką mogę o niej stwierdzić to to, że nie jest napisana językiem dla początkujących. Brak mi w niej większej ilości ilustracji obrazujących krok po kroku jak co zrobić. Jednak mimo wszystko książka bardzo mi się podoba i mam już kilka upatrzonych rzeczy, choć przypuszczam że nie prędko się za nie zabiorę.
Bardzo podobają mi się te rożki z materiału i początkowo nawet wyobrażałam sobie jak je zrobić. Niestety po przeczytaniu zawiłego jak dla mnie opisu ich wykonania i równie zagmatwanego rysunku już nie jestem taka pewna co mam z czym zszyć :)
Ostatnio robiłam też bułeczki drożdżowe. Jedne były z nadzieniem jabłkowo-renklodowym a drugie ślimaki cynamonowo-kardamonowe. Pierwszy raz robiłam ciasto z przepisu z pewnej książki, która mnie od jakiegoś czasu korciła łakociami. No i powiem wam, że to był strzał w dziesiątkę! To było pierwsze ciasto drożdżowe od dawien dawna (a może i w ogóle), które mi się udało tak smakowicie. Puszyste i rozpływające się w ustach. :))) Oto moje delicje:
Bardzo podobają mi się te rożki z materiału i początkowo nawet wyobrażałam sobie jak je zrobić. Niestety po przeczytaniu zawiłego jak dla mnie opisu ich wykonania i równie zagmatwanego rysunku już nie jestem taka pewna co mam z czym zszyć :)
Ostatnio robiłam też bułeczki drożdżowe. Jedne były z nadzieniem jabłkowo-renklodowym a drugie ślimaki cynamonowo-kardamonowe. Pierwszy raz robiłam ciasto z przepisu z pewnej książki, która mnie od jakiegoś czasu korciła łakociami. No i powiem wam, że to był strzał w dziesiątkę! To było pierwsze ciasto drożdżowe od dawien dawna (a może i w ogóle), które mi się udało tak smakowicie. Puszyste i rozpływające się w ustach. :))) Oto moje delicje:
środa, 14 listopada 2012
wyróżnienie i kilka odpowiedzi
Dostałam dziś wyróżnienie od Ani z bloga kokos-anka.blogspot.com, która poprosiła mnie także abym odpowiedziała na kilka prostych a zarazem bardzo skomplikowanych pytań. Pozwolicie (mam nadzieje), że na pytania odpowiem, ale już nie będę ich przekazywała dalej ;)
1. List czy e-mail? List
2. Wakacje w Polsce czy za granicą? Za granicą (i patriotyzm nie ma tu nic do rzeczy hehe)
3. Artystyczny bałagan czy porządek? Zdecydowanie artystyczny bałagan!
4. Spacer czy rower? spacer (rowerów nigdy nie lubiłam, zresztą spacery też nie za bardzo, bo jak pomyśle ile w tym czasie bym mogła zrobić innych rzeczy...)
5. Kryminał czy romans? Romans
6. Herbata słodka czy gorzka? Zawsze słodka.
7. Świt czy zmierzch? hmm... ciężkie pytanie, ale chyba raczej świt, bo jestem typem skowronka
8. Zakupy z kimś czy samemu? Z kimś, nawet jeśli tym kimś jest mąż, który ciągle pospiesza żeby już wyjść ze sklepu :)
9. Wieś czy miasto? Raczej wieś, aczkolwiek ideałem by było w tygodniu miasto a w weekend wieś.
10. Adrian Monk czy Porucznik Columbo? Adrian Monk :)))
1. List czy e-mail? List
2. Wakacje w Polsce czy za granicą? Za granicą (i patriotyzm nie ma tu nic do rzeczy hehe)
3. Artystyczny bałagan czy porządek? Zdecydowanie artystyczny bałagan!
4. Spacer czy rower? spacer (rowerów nigdy nie lubiłam, zresztą spacery też nie za bardzo, bo jak pomyśle ile w tym czasie bym mogła zrobić innych rzeczy...)
5. Kryminał czy romans? Romans
6. Herbata słodka czy gorzka? Zawsze słodka.
7. Świt czy zmierzch? hmm... ciężkie pytanie, ale chyba raczej świt, bo jestem typem skowronka
8. Zakupy z kimś czy samemu? Z kimś, nawet jeśli tym kimś jest mąż, który ciągle pospiesza żeby już wyjść ze sklepu :)
9. Wieś czy miasto? Raczej wieś, aczkolwiek ideałem by było w tygodniu miasto a w weekend wieś.
10. Adrian Monk czy Porucznik Columbo? Adrian Monk :)))
środa, 24 października 2012
śniadanie z przypadku
Od dłuższego czasu zamawiam sobie zakupy spożywcze przez internet. Co prawda nie wszystkie, bo wiadomo że czasem to warto zobaczyć produkt na żywo, pomacać go i powąchać. Jednakże sama idea żeby nie tachać tych tobołów, butelek z wodą i kartonów z mlekiem i sokami w rękach jest genialna!
W sklepie w którym się zaopatruję jest tak, że jeśli jakiegoś produktu akurat nie ma to dowożą inny, podobny i mogę go przyjąć albo nie. Tak się stało ostatnim razem. Zamówiłam biały serek z myślą o leniwych a tu mnie dostawca poinformował, że tego co zamawiałam to nie było ale przywiózł mi inny. Pomyślałam sobie, że w sumie ser to ser i nie ma większego znaczenia jakiej firmy przywiózł. Podczas pakowania zakupów do lodówki spostrzegłam, że to nie tylko była kwestia marki, ale przede wszystkim rodzaju sera! Otóż miły pan przywiózł mi serek... ricotta :) Wizja leniwych legła mi przed oczami w gruzach, bo jakoś nie wyobrażam sobie dodawać do nich tak kremowego serka - wolę taki zwykły twaróg. Z początku wpakowałam nieszczęśnika do lodówki, po czym zaczęłam się zastanawiam co ja biedna z nim zrobię. Sam w sobie w smaku jakoś nie specjalnie mi smakuje, a wizja sernika też mnie nie porywała. W końcu w czeluściach poczciwego internetu znalazłam przepis na placuszki z ricottą. W zasadzie to można powiedzieć, że to takie pancakes'y. Robiłam je już kiedyś, ale efekt nie był zachwycający. Tym razem rozciągnęła się nade mną wizja dodania do nich serka. No i bingo! To jest to. Przyznam się szczerze, że od teraz będę kupować serek ricotta tylko po to, żeby zrobić te placuszki!
Korzystałam z przepisu ze strony mamabartka.blogspot.com, z tym że zamiast oleju z orzeszków ziemnych użyłam zwykłego rzepakowego a zamiast połowy limonki dałam ćwiartkę cytryny.
Placuszki podałam z tegoroczną konfiturą truskawkową... pyyycha! :)
W sklepie w którym się zaopatruję jest tak, że jeśli jakiegoś produktu akurat nie ma to dowożą inny, podobny i mogę go przyjąć albo nie. Tak się stało ostatnim razem. Zamówiłam biały serek z myślą o leniwych a tu mnie dostawca poinformował, że tego co zamawiałam to nie było ale przywiózł mi inny. Pomyślałam sobie, że w sumie ser to ser i nie ma większego znaczenia jakiej firmy przywiózł. Podczas pakowania zakupów do lodówki spostrzegłam, że to nie tylko była kwestia marki, ale przede wszystkim rodzaju sera! Otóż miły pan przywiózł mi serek... ricotta :) Wizja leniwych legła mi przed oczami w gruzach, bo jakoś nie wyobrażam sobie dodawać do nich tak kremowego serka - wolę taki zwykły twaróg. Z początku wpakowałam nieszczęśnika do lodówki, po czym zaczęłam się zastanawiam co ja biedna z nim zrobię. Sam w sobie w smaku jakoś nie specjalnie mi smakuje, a wizja sernika też mnie nie porywała. W końcu w czeluściach poczciwego internetu znalazłam przepis na placuszki z ricottą. W zasadzie to można powiedzieć, że to takie pancakes'y. Robiłam je już kiedyś, ale efekt nie był zachwycający. Tym razem rozciągnęła się nade mną wizja dodania do nich serka. No i bingo! To jest to. Przyznam się szczerze, że od teraz będę kupować serek ricotta tylko po to, żeby zrobić te placuszki!
Korzystałam z przepisu ze strony mamabartka.blogspot.com, z tym że zamiast oleju z orzeszków ziemnych użyłam zwykłego rzepakowego a zamiast połowy limonki dałam ćwiartkę cytryny.
Placuszki podałam z tegoroczną konfiturą truskawkową... pyyycha! :)
środa, 17 października 2012
w oczekiwaniu na...
Nie wiem czy u was też tak się zdarza, ale u mnie jakoś jest to nagminne. Chodzi mi o czekanie na gości... czekanie, czekanie i jeszcze raz długie czekanie. I nie chodzi mi w tym momencie o gości takich umówionych na konkretną godzinę, choć nawet i w takim przypadku rzadko kto jest punktualnie, lecz mam na myśli takich gości co mają przyjść... dziś, w bliżej nie określonym dziś. Człowiek z samego rana zaczyna wszystko przygotowywać, niby goście jak to goście mówią że nic tam takiego nie trzeba szykować, ale wiadomo jak to jest.... coś do picia, do przegryzienia itp. i się tego nazbiera :)
Z początku pojawia się myśl, że może przyjdą rano, więc z samego rańca wychodzę na zakupy, żeby nie było potem że goście nie zastaną nikogo w domu. Potem następuje wielkie, niekończące się oczekiwanie... mija 12... myślę sobie pewnie zaraz będą... mija 13, 14... teraz to już na pewno będą, bo przecież pora obiadowa a ja mam przygotowany obiad też dla nich. Przy każdej kolejnej minucie człowiek sobie wypomina, że przecież mógł zrobić to lub tamto, że mógł coś zacząć robić.. ale ciągle powraca ta myśl, że jak tylko za coś się zabiorę to zabrzmi dźwięk dzwonka do drzwi, więc ostatecznie siedzę i czekam. Córka zaczyna wariować i skakać po łóżku.
Mija 15, 16... zbliża się 17 i zaczynam mieć wątpliwości czy w ogóle mam mieć dziś gości. Na stole od rana stoi ciasto, a córce która co jakiś czas patrzy się na nie łakomym wzrokiem powtarzam aż do znudzenia że na razie nie... że to dla gości, jak przyjdą. Po jakimś czasie sama zaczynam wpatrywać się w te kawałki sernika i zadaję sobie pytanie czy jest sens go tak trzymać.
No ale nie poddaję się! Już 17, zaczął się mecz piłkarski, w sumie nie lubię piłki nożnej ale może obejrzę, bo cóż robić innego. Żadnych prac manualnych nie zacznę wywlekać na stół, bo jak to będzie potem wyglądało przy gościach, o ile w ogóle się pojawią. A tak to będę miała alibi, że oto oglądam mecz z reprezentacją Polski :) Nudy, nudy i jeszcze raz nudy... jak dziś nie przyjdą to przynajmniej wiem, że jutro mają już być na 100%. A dziś? Kto to wie... może będą może nie... nikt nie dzwoni, nic nie mówi... a jeszcze wczoraj uprzedzali że wpadną, powiem krótko... wkurza mnie to! :)
Z początku pojawia się myśl, że może przyjdą rano, więc z samego rańca wychodzę na zakupy, żeby nie było potem że goście nie zastaną nikogo w domu. Potem następuje wielkie, niekończące się oczekiwanie... mija 12... myślę sobie pewnie zaraz będą... mija 13, 14... teraz to już na pewno będą, bo przecież pora obiadowa a ja mam przygotowany obiad też dla nich. Przy każdej kolejnej minucie człowiek sobie wypomina, że przecież mógł zrobić to lub tamto, że mógł coś zacząć robić.. ale ciągle powraca ta myśl, że jak tylko za coś się zabiorę to zabrzmi dźwięk dzwonka do drzwi, więc ostatecznie siedzę i czekam. Córka zaczyna wariować i skakać po łóżku.
Mija 15, 16... zbliża się 17 i zaczynam mieć wątpliwości czy w ogóle mam mieć dziś gości. Na stole od rana stoi ciasto, a córce która co jakiś czas patrzy się na nie łakomym wzrokiem powtarzam aż do znudzenia że na razie nie... że to dla gości, jak przyjdą. Po jakimś czasie sama zaczynam wpatrywać się w te kawałki sernika i zadaję sobie pytanie czy jest sens go tak trzymać.
No ale nie poddaję się! Już 17, zaczął się mecz piłkarski, w sumie nie lubię piłki nożnej ale może obejrzę, bo cóż robić innego. Żadnych prac manualnych nie zacznę wywlekać na stół, bo jak to będzie potem wyglądało przy gościach, o ile w ogóle się pojawią. A tak to będę miała alibi, że oto oglądam mecz z reprezentacją Polski :) Nudy, nudy i jeszcze raz nudy... jak dziś nie przyjdą to przynajmniej wiem, że jutro mają już być na 100%. A dziś? Kto to wie... może będą może nie... nikt nie dzwoni, nic nie mówi... a jeszcze wczoraj uprzedzali że wpadną, powiem krótko... wkurza mnie to! :)
piątek, 5 października 2012
szuszone jabłka, kompot i orzechy
Jakoś ostatnio ciągle chwyta mnie jakieś choróbsko. Najpierw przeziębienie a potem grypa żołądkowa. Mam wrażenie, że wpadam z jednej przypadłości w drugą. Czasem się zastanawiam czemu ciągle to ja jestem chora? Niby siedzę w domu, nie szlajam się nigdzie po przeciągach i wywiewach, nie piję nic zimnego z lodówki... a ciągle coś mi jest. Za to mojemu zahartowanemu mężowi nigdy nic nie dolega :) No może z tym nigdy to trochę przesadzam, bo raz na rok to i jemu się zdarza jakaś niedyspozycja, ale w ogólnym rozrachunku to coś w tym jest! Oczywiście jestem bardzo zadowolona z tego, że chociaż on jest zdrowy, ale wiecie jak to jest... czuję się po prostu pechowo ;) W sumie przyzwyczaiłam się, że na wierzchu musi być zapas chusteczek jednorazowych, a pod ręką sweter. Na szczęście teraz, jesienną porą, jakoś łatwiej przychodzi mi godzenie się z tym wszystkim, bo swetry, ciepłe herbatki i chroniczne pociąganie nosem są jakby atrybutami tego okresu w roku.
Leżąc pod kocem lub nawet siedząc przy komputerze lubię sobie coś popodgryzać - niczym wiewiórka ;) Mój małżonek chyba nawet bardziej niż ja, więc cokolwiek bym nie postawiła na stole to znika dosyć szybko. W sumie to dobrze, bo nie ma kiedy się zepsuć w przeciwieństwie do jadalnych dekoracji od których zawsze co roku musiałam go odganiać (mianowicie od włoskich orzechów w łupinie). Mam trochę takich właśnie orzechowych eksponatów, które już liczą sobie kilka lat i na próżno by doszukiwać się w ich środkach czegokolwiek. Kiedyś nawet zdarzyło się, że przyjechali do mnie goście a na stole była dekoracja w postaci całej miski orzechów. Ów goście postanowili się nimi uraczyć, ale niestety spotkała ich niespodzianka a w zasadzie brak pysznej niespodzianki po rozłupaniu skorupki :)) Cóż, jeśli nie kładę obok dziadka do orzechów, to chyba wystarczający znak że eksponaty nie są przeznaczone do spożycia... a może i nie? ;) W tym roku póki co jeszcze orzechowych zapasów nie wyciągałam i nie wiem czy to zrobię, ale jak to się mówi - się zobaczy :)
Na razie do słoików wrzuciłam orzechy bez łupinek, które mąż wyjada przy każdej okazji, Pistacje już się nie uchowały, ale ich miejsce zajęły suszone jabłka przywiezione od mojej mamy (to te same działkowe, które pokazywałam ostatnio jak zbieraliśmy). Idealnie nadają się do pochrupania! No i kompocik ostatnio robię taki na teraz, bo już nie długo zacznę otwierać słoiki z letnimi pysznościami :)
A tutaj włożyłam trochę ostrokrzewu, który już zdążył się ususzyć.
Przymocowałam też to wianka kilka szyszek, żeby nabrał bardziej jesiennego wyglądu.
Póki co to tyle, zmykam napić się herbatki z sokiem porzeczkowym :)
Leżąc pod kocem lub nawet siedząc przy komputerze lubię sobie coś popodgryzać - niczym wiewiórka ;) Mój małżonek chyba nawet bardziej niż ja, więc cokolwiek bym nie postawiła na stole to znika dosyć szybko. W sumie to dobrze, bo nie ma kiedy się zepsuć w przeciwieństwie do jadalnych dekoracji od których zawsze co roku musiałam go odganiać (mianowicie od włoskich orzechów w łupinie). Mam trochę takich właśnie orzechowych eksponatów, które już liczą sobie kilka lat i na próżno by doszukiwać się w ich środkach czegokolwiek. Kiedyś nawet zdarzyło się, że przyjechali do mnie goście a na stole była dekoracja w postaci całej miski orzechów. Ów goście postanowili się nimi uraczyć, ale niestety spotkała ich niespodzianka a w zasadzie brak pysznej niespodzianki po rozłupaniu skorupki :)) Cóż, jeśli nie kładę obok dziadka do orzechów, to chyba wystarczający znak że eksponaty nie są przeznaczone do spożycia... a może i nie? ;) W tym roku póki co jeszcze orzechowych zapasów nie wyciągałam i nie wiem czy to zrobię, ale jak to się mówi - się zobaczy :)
Na razie do słoików wrzuciłam orzechy bez łupinek, które mąż wyjada przy każdej okazji, Pistacje już się nie uchowały, ale ich miejsce zajęły suszone jabłka przywiezione od mojej mamy (to te same działkowe, które pokazywałam ostatnio jak zbieraliśmy). Idealnie nadają się do pochrupania! No i kompocik ostatnio robię taki na teraz, bo już nie długo zacznę otwierać słoiki z letnimi pysznościami :)
A tutaj włożyłam trochę ostrokrzewu, który już zdążył się ususzyć.
Przymocowałam też to wianka kilka szyszek, żeby nabrał bardziej jesiennego wyglądu.
Póki co to tyle, zmykam napić się herbatki z sokiem porzeczkowym :)
środa, 26 września 2012
ostatnie "działkobranie"
W miniony weekend pojechałam na działkę zebrać jabłka i winogrona. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie nastawiła się na wielkie grzybobranie. Los jednak nie był dla mnie w lesie łaskawy, a w zasadzie to ani dla mnie ani dla mojego wujka, z którym przemierzaliśmy leśne pagórki ;) Grzybów było pełno, owszem, ale niestety nie tych jadalnych.
Udało mi się upolować kilka kurek i parę podgrzybków.
Za to jabłek było co nie miara, choć większość już zdążyła pospadać. Aktualnie "walkę" z jabłkami prowadzi moja mama, robiąc z nich soki i susząc w plastrach na chipsy ;) Winogrona też jeszcze się uchowały (bo zazwyczaj okoliczni złodzieje je zabierają), więc zebraliśmy całość zostawiając trochę dla wygłodniałego ptactwa :)
Było też troszkę owoców pigwowca, ale zdecydowanie mniej niż w zeszłym roku, więc nie wiem czy cokolwiek z nimi zrobię. Może dorzucę do kompotów, które jeszcze będę dorabiać.
Natomiast rzucił mi się w oczy duży ślimak schowany już w muszli, na którym siedziały trzy malutkie ślimaczki w skorupkach i jeden bez niej. Niestety zanim wzięłam aparat, zaczęły uciekać hehe
Jakoś nie mam ostatnio weny do niczego, po prostu nic mi się nie chce. Liczę jednak na to że niedługo mi się humorek poprawi i zacznę robić wianek z szyszek, który chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. Szyszki już mam, więc to w sumie najważniejsze, ale brakuje mi jakiegoś druta i kleju na gorąco. No chyba że jakoś inaczej da się je przymocować - muszę pokombinować.
Podobają mi się też podłużne szyszki zwisające na wstążkach w świetle okna, ale boję się że przesadzę z ilością wstążek w pokoju. Mam też już pewne plany co do zimowych dekoracji, ale coś mi ostatnio nie idą nawet najprostsze robótki ręczne. No cóż, czas jeszcze mam!
Udało mi się upolować kilka kurek i parę podgrzybków.
Za to jabłek było co nie miara, choć większość już zdążyła pospadać. Aktualnie "walkę" z jabłkami prowadzi moja mama, robiąc z nich soki i susząc w plastrach na chipsy ;) Winogrona też jeszcze się uchowały (bo zazwyczaj okoliczni złodzieje je zabierają), więc zebraliśmy całość zostawiając trochę dla wygłodniałego ptactwa :)
Było też troszkę owoców pigwowca, ale zdecydowanie mniej niż w zeszłym roku, więc nie wiem czy cokolwiek z nimi zrobię. Może dorzucę do kompotów, które jeszcze będę dorabiać.
Natomiast rzucił mi się w oczy duży ślimak schowany już w muszli, na którym siedziały trzy malutkie ślimaczki w skorupkach i jeden bez niej. Niestety zanim wzięłam aparat, zaczęły uciekać hehe
Jakoś nie mam ostatnio weny do niczego, po prostu nic mi się nie chce. Liczę jednak na to że niedługo mi się humorek poprawi i zacznę robić wianek z szyszek, który chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. Szyszki już mam, więc to w sumie najważniejsze, ale brakuje mi jakiegoś druta i kleju na gorąco. No chyba że jakoś inaczej da się je przymocować - muszę pokombinować.
Podobają mi się też podłużne szyszki zwisające na wstążkach w świetle okna, ale boję się że przesadzę z ilością wstążek w pokoju. Mam też już pewne plany co do zimowych dekoracji, ale coś mi ostatnio nie idą nawet najprostsze robótki ręczne. No cóż, czas jeszcze mam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)